Świat - ten jaki znamy - na godzinę przed wschodem słońca nie istnieje. Nie dość, że kolory takie jakie wtedy widać na niebie, istnieją tylko wtedy, nie dość, że w tym oświetleniu zachwycić się można nawet Elektrociepłownią Siekierki (serio-serio! nawet miejsce i kadr mam na następny wschód), to z Warszawy da się wyjechać w ciągu dwudziestu minut, a po dalszej półgodzinie jazdy skręcać w rozjeżdżoną quadami leśną drogę, włączając reduktor.
Nawet oglądając wschód słońca kilka razy w roku nie umiem oswoić się z niezwykłością tego zjawiska. Dość powiedzieć, że czerwone promienie słońca, które pojawiły się we mgle - i to dokładnie tam, gdzie miały się pojawić w wymarzonym kadrze - wziąłem w pierwszej chwili za płomień ogniska czy pożaru. Szybkie klik-klik-klik rozstawianego statywu i ...już nie stoi. Tak, właśnie ta scena ze wspomnianego filmu przyszła mi na myśl, gdy opary mgły w ciągu dosłownie kilku sekund przesłoniły słońce, rzekę i nawet sam most.
Cóż, jest to co jest. Mglisty most. A mother-beautiful bridge. Mother-foggy bridge.